Przede wszystkim trzeba samemu chcieć coś osiągnąć

O determinacji w dążeniu do celu i pokonywaniu przeszkód, a także studiach w Politechnice Warszawskiej i nietypowej pracy magisterskiej mówi Jakub Jeznach, absolwent PW i człowiek wielu pasji.

Jesteś bardzo zajętym człowiekiem - pracujesz zawodowo, trenujesz pływanie, jeździsz ultramaratony rowerowe, a do tego niedawno skończyłeś studia na Politechnice Warszawskiej. Jak rozumiem, ciągle w biegu… Jak godziłeś te wszystkie aktywności?

Nie ukrywam, że nie było to łatwe zadanie. Kiedy studiowałem w trybie stacjonarnym na Wydziale Samochodów i Maszyn Roboczych, musiałem maksymalnie skupić się na nauce. Wkrótce po obronie znalazłem zatrudnienie, ale nie chciałem rezygnować z dalszego rozwoju, czyli ze studiów drugiego stopnia. Z kolegami z SiMR-u wpadliśmy na pomysł, żeby kontynuować naukę na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa. I dalej to się jakoś potoczyło.

Na co dzień pracuję jako konstruktor-projektant w firmie reklamowej pod Warszawą. Jednocześnie jestem również ratownikiem i instruktorem na pływalni Ośrodka Sportu i Rekreacji „Huragan” w Wołominie. Oprócz sportu bardzo lubię muzykę, gram również na pianinie.

Jak wspomniałeś, studiowałeś na dwóch wydziałach Politechniki Warszawskiej. Jak trafiłeś na PW?

Jeśli chodzi o pomysł na studia na Politechnice Warszawskiej, to zawsze miałem tendencję do majsterkowania, już od małego dziecka. Dużą rolę odegrał mój świętej pamięci ojciec, który był bardzo mocno techniczny. Wszystko potrafił zrobić i chciałem w jakiś sposób mu dorównywać. Na studia na PW namawiała mnie również moja wychowawczyni z liceum i nauczyciel informatyki. Już wtedy widzieli u mnie predyspozycje do nauk ścisłych i analitycznego myślenia. W drugiej klasie, biorąc udział w projekcie realizowanym przez firmę IBM, miałem styczność z programowaniem i już wtedy wiedziałem, że chcę studiować mechatronikę.

Studia pierwszego stopnia, inżynierskie, kończyłem na Wydziale Samochodów i Maszyn Roboczych na kierunku mechatronika, na specjalizacji mechatronika pojazdów. Pomysł na ten wydział narodził się z tego względu, że mój tata był kierowcą zawodowym i pracował jako mechanik. Rozbieranie wszystkiego na części czy babranie się w smarach zawsze mnie jakoś kręciło. Od wielu osób słyszałem pozytywne opinie o wydziale i że nie będzie go łatwo skończyć. Sam się o tym przekonałem (śmiech).

Co zapamiętasz ze studiów?

Na pewno zapamiętam egzaminy z mechaniki ogólnej z byłym rektorem prof. Włodzimierzem Kurnikiem. Egzaminy z tego przedmiotu zawsze były wielkimi wydarzeniami na Wydziale SiMR. Można powiedzieć, że trwały cały dzień. Z samego rana pisało się część zadaniową, później teoretyczną, a na sam koniec, późnym popołudniem, Profesor prosił studentów na część ustną egzaminu, oczywiście po pozytywnym rozpatrzeniu poprzednich części. Zwykle była to garstka osób (śmiech).

Trudnych przedmiotów było znacznie więcej. Można do nich zaliczyć wytrzymałość materiałów, drgania mechaniczne, podstawy automatyki i teoria maszyn, podstawy konstrukcji maszyn i różnego rodzaju projekty, przy których siedziało się do 4 nad ranem.

Wiele osób mówi, że pierwszy rok jest najtrudniejszy, według mnie jest odwrotnie. Na pierwszym roku jest głównie matematyka, fizyka, ja z tym nie miałem żadnych problemów.

SiMR to szkoła życia. Trzeba kombinować, co zdać, co chwilowo odpuścić. Tam nie ma tak, że człowiek przychodzi na egzamin, wie, że się nauczył i go zda. Trzeba mieć też dużo szczęścia. Cztery lata usilnej pracy umysłowej, ale nie żałuję, bo ten wydział wyrobił we mnie charakter, nauczył walki o swoje, pilnowania wszystkiego, a przede wszystkim poznałem mnóstwo niesamowitych ludzi. Jeśli ktoś ma zamiar rozpocząć studia na Politechnice, to według mnie wiedza nabyta w szkole średniej jest ważna, ale przede wszystkim trzeba samemu chcieć coś osiągnąć.

Potem był MEiL…

Jeśli chodzi o Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa, to z kolegami stwierdziliśmy, że może zmienimy mury wydziałowe, ale nie pójdziemy na łatwiznę. Te wydziały są bardzo ze sobą powiązane, jeden jest o wszystkim co jeździ, a drugi o wszystkim co lata. Przedmioty sztandarowe tego wydziału to termodynamika i mechanik płynów, a w przypadku SiMR-u mechanika ogólna i wytrzymałość materiałów. W połączeniu stanowią doskonałe uzupełnienie wiedzy z zakresu inżynierii mechanicznej. Ukończyłem studia magisterskie na kierunku mechanika i projektowania maszyn, na specjalizacji energetyka cieplna.

Obecnie pracujesz zawodowo, ale i spełniasz się sportowo…

Jestem absolwentem Sportowego Gimnazjum nr 5 im. Polskich Olimpijczyków w Wołominie, gdzie razem z bratem bliźniakiem trenowałem siatkówkę. Od tego tak naprawdę się zaczęło. Pod koniec gimnazjum i na początku szkoły średniej, w III Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Pawła II w Wołominie, jeszcze udzielałem się w tej dyscyplinie, ale później skupiłem się głównie na nauce. Chciałem zdać dobrze maturę i dostać się na Politechnikę.

Do aktywności sportowej wróciłem dość niedawno, jakieś 4-5 lat temu, kiedy kończyłem studia inżynierskie. Najpierw było pływanie, później zacząłem jeździć na rowerze.

Słyszałem, że uprawienie sportu w twoim przypadku stało pod znakiem zapytania?

Ze względu na problemy zdrowotne. Urodziłem się z ciężką wadą stóp, polegającą na ich wygięciu razem z kostkami do środka, i jestem po pięciu operacjach ortopedycznych. Po pierwszym roku studiów miałem robioną rekonstrukcję prawej stopy. Przez następne pół roku chodziłem o kulach z gipsem na nodze, wstając o 4 nad ranem, aby na spokojnie dostać się na stację PKP i dojechać komunikacją na wydział omijając cały poranny tłum. Nie ukrywam, że było to nie lada wyzwanie. Po zdjęciu gipsu było trochę łatwiej, ale w sumie minął prawie rok zanim zacząłem z powrotem normalnie chodzić.

Już klasa sportowa robi wrażenie w takiej sytuacji, a co dopiero obecna aktywność…

Lekarze nie dawali mi po urodzeniu większych szans na to, że będę normalnie chodził. Bardzo dużą rolę odegrali tutaj moi rodzice. Byłem leczony przez najlepszych specjalistów w tym kraju. Co do samego sportu dużo też zawdzięczam swoim warunkom fizycznym. Mam 187 cm wzrostu, niecałe 80 kilo wagi, „szczupłą genetykę”, lecz tutaj mój upór i determinacja odgrywają najważniejszą rolę. Bez tego nic bym nie osiągnął.

Mimo tego udawało mi się zaliczać wszystkie przedmioty. Pod koniec trzeciego roku, kiedy miałem już napisaną pracę inżynierską i więcej czasu, zacząłem pływać.

Jak wyglądały te początki?

Już wcześniej, ze względu na operację, częściej zaglądałem na basen, ale rekreacyjnie, chcąc przyspieszyć proces regeneracji po zabiegu. Punktem kulminacyjnym, kiedy zacząłem częściej przychodzić i finalnie trenować pływanie, była nagła śmierć mojego ojca. Studiowałem wtedy na czwartym roku. Basen był sposobem, aby oczyścić umysł z nadmiaru myśli i odciąć się od studiów i ówczesnej sytuacji.

Pewnego razu spotkałem tam mojego starego kolegę z gimnazjum Pawła Borkowskiego, z którym razem graliśmy w siatkówkę. Od jakiegoś czasu trenował pływanie i zaczął mnie uczyć. Stwierdził, że mam dobre predyspozycje fizyczne i jednocześnie widział, że sprawia mi to frajdę. Trenowaliśmy niecały rok, później zaczęły się zawody w kategoriach mastersów.

Ze względu na moje stopy od razu stwierdziliśmy, że nigdy nie będę pływał szybko, co nie zmieniało faktu, że mogłem znacznie poprawić swoją wydolność i wytrzymałość. Pokusiliśmy się, żeby spróbować pływać długie dystanse, tym bardziej, że w przeciwieństwie do Pawła uwielbiałem monotonne pływanie od ściany do ściany (śmiech). Po dwóch latach, gdzie na początku nie mogłem przepłynąć 50 metrów bez przerwy, byłem w stanie pokonać już 30 km pływając non stop podczas 12-godzinnego maratonu „Otyliada”. Efekt treningów i systematycznej pracy nad techniką przerósł moje wszelkie wyobrażenia.

Na basenie byłem codziennie, poprawiałem swoją technikę, analizowaliśmy różne materiały. Pływałem na tyle dobrze, że postanowiłem zrobić kurs ratownika wodnego. Zrobiłem wszystkie trzy stopnie uprawnień WOPR-owskich, później kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy, czyli KPP, z czasem patent sternika motorowodnego i później kurs instruktora pływania. Jeśli chodzi o wody otwarte, to ukończyłem ponad 60 maratonów pływackich na dystansach od 1,5 do 5 km.

Pomówmy o drugiej sportowej pasji, czyli jeździe na rowerze. Udało Ci się ją połączyć z nauką i to dosłownie. Obroniłeś, na piątkę, pracę dyplomową „Wytworzenie i optymalizacja magazynowania energii elektrycznej podczas jazdy na rowerze”. Jak narodził się pomysł na taki temat?

Kiedy zacząłem jeździć na rowerze, zawsze kombinowałem, jak przetrwać długie wyprawy na Mazury czy nad Morze pod względem energii elektrycznej.

Podczas zajęć na uczelni ze swoim promotorem dr inż. Marcinem Wołowiczem, który zajmował się tematyką ogniw paliwowych i magazynowaniem energii, wpadłem na pomysł, aby zrobić bilans energetyczny, zbadać, ile podczas jazdy w maratonie będę w stanie wytworzyć energii, prądu elektrycznego, który magazynuję z prądnicy rowerowej do powerbanku.

Czy mógłbyś przybliżyć, jak przebiegały twoje badania?

Z czasem narodził się pomysł, żeby wykonać pomiar energii za pomocą miernika podczepionego pod układ ładowania, z prądnicy, przetwornicy do power banków, które zrobiłem z odpadów z baterii. Praca magisterska polegała na tym, że wykonałem 11 pomiarów na dystansach od 40 do 1350 km w trybie non stop i analizowałem, ile energii potrafię zmagazynować podczas maratonu. Zestawiłem wnioski, czy ta energia jest w jakikolwiek sposób opłacalna ekonomicznie. Wykonałem symulację kosztową przy wykorzystaniu sposobu takiego magazynowania, np. jeśli w danym państwie mamy 18 mln rowerów i zakładamy, że dana osoba przejedzie 40 km rocznie ze średnią 20 km/h, to ile ta energia jest warta na koszt rynkowy, jak i szczegółowo omówiłem wady i zalety.

Jaki wniosek?

Nie jest to opłacalne. Przejeżdżając 5,5 tys. km na tym rowerze zmagazynowałem 1/3 kW energii, co jest warte 30 groszy (śmiech).

Obecnie przygotowujesz się do realizacji swojego największego sportowego marzenia, czyli…

Maratonu Rowerowego Dookoła Polski, który odbywa się cyklicznie co 4 lata i przez rowerowych zapaleńców jest nazywany „ultraigrzyskami”. Zasady są bardzo proste. Trasa liczy 3200 km. Trzeba ją pokonać w limicie 10 dni. Start odbędzie się 21 sierpnia, w południe, spod latarni morskiej na Przylądku Rozewie. Od organizatora otrzymujemy ślad GPS, który musimy wgrać sobie na urządzenia nawigujące. To jest maraton szosowy, czyli będzie się odbywał w 100% po asfalcie i będzie przebiegał jak najbliżej granicy Polski, w kierunku wschodnim, w stronę gór, po ścianie zachodniej i meta w tym samym punkcie co start.

Są różne kategorie startowe. Najbardziej ekstremalną jest „Total Extreme”, która mówi jasno, że zawodnik musi sobie radzić całkowicie sam. Nie można jeździć w grupie, na kole czy np. organizować wcześniej punktów żywieniowych. To my decydujemy, gdzie śpimy i jak długo, ale możemy korzystać z całej infrastruktury noclegowej, żywieniowej itd. Musimy tylko sami wszystko organizować.

Kategoria „Extreme”, która już jest trochę bardziej „ludzka”, dopuszcza jazdę w grupach, organizowanie noclegów przed startem i pomoc znajomych.

A ty w której kategorii będziesz startował?

Ja będę startował w kategorii „Total Extreme”.

Masz jakiś plan?

Żeby pokonać maraton w limicie trzeba całą ścianę wschodnią, czyli 1200 km, w okolice Przemyśla, przejechać najpóźniej w 3,5 doby, aby mieć jeszcze czas na przejazd w górach. Tam trzeba liczyć minimum 4 dni. W górach jest ok. 1200 km od Przemyśla do Świeradowa, i te ostatnie 800 km ile zostanie sił w nogach. To jest plan A. Biorąc pod uwagę moje doświadczenia z poprzednich maratonów, można planować taktykę na różne sposoby, ale tak naprawdę trzeba mieć naprawdę dużo szczęścia w szczególności jeśli chodzi o pogodę, która rozdaje karty.

Tutaj jako przykład mogę przytoczyć swój ostatni przejazd na maratonie „Mazowiecki Gravel”. Była to pierwsza edycja ultramaratonu wokół Mazowsza. Planowałem przejechać go w 40 godzin, a zrobiłem to w 50 parę. Inny rodzaj trasy, szutry, piachy. Pierwszego dnia upał ponad 30 stopni, drugiego i połowę trzeciego non stop deszcz. Te wszystkie piachy pozamieniały się w błota, dużo pchania roweru i stwierdziłem, że rozsądnie będzie to rozbić na 200 km jednego dnia, nocleg, później drugiego 200 km i też nocleg, i następnego 150 km, żeby spokojnie i bezpiecznie dojechać do mety.

Czyli taktykę raczej obmyśla się w trakcie maratonu.

Trzeba się wykazać analizą sytuacji, co się dzieje wokół, co się może zadziać za jakiś czas. Często też jadąc maraton sprawdzam mniej więcej prognozy pogody. Od tego dużo zależy. Znam doskonale swój organizm, wiem, na co mogę sobie pozwolić i jak odpowiednio rozłożyć siły.

Jak wyglądają przygotowania do takiej imprezy?

Dzięki pływaniu mam bardzo dobrą wydolność i kondycję. Teraz głównie wzmacniam ciało i siłę na siłowni, ale w taki sposób, aby zachować swoją elastyczność, gibkość i wagę. W przypadku Maratonu Rowerowego Dookoła Polski nie jest tutaj najważniejsza prędkość, tylko wytrzymałość fizyczna i psychiczna. Osoba, która jest w stanie przejechać dystans 100 km w bardzo szybkim tempie, niekoniecznie da radę pokonać trasę np. 5 razy dłuższą. Trzeba sprawdzić swój organizm, jak reaguje w różnych sytuacjach kryzysowych. W ubiegłym roku ukończyłem siedem ultramaratonów. To był dosyć mocny sezon.  

Jak ten sezon wyglądał?

Brałem udział w Pucharze Polski w Ultrakolarstwie Szosowym. Ten cykl traktowałem jako główne przygotowanie przed tegorocznym maratonem. Objąłem taktykę, żeby spróbować przejechać wszystkie ultramaratony. Odbywały się w odstępie ok. dwóch tygodni. Jeździłem w różnych warunkach terenowych i atmosferycznych, w różnych zakątkach Polski. Wszystko już chyba przerabiałem i sprawdzałem, jak mój organizm reaguje i jak się regeneruje podczas takiego wysiłku.

Pierwszy ultramaraton, którym był „Pierścień Tysiąca Jezior” rozgrywany na dystansie 610 km w trybie non stop, udało mi się przejechać, ale potem przez trzy tygodnie nie mogłem dojść do siebie. Drętwiały mi dłonie, stopy, czułem, że jak będę szybciej chodzić, to zaraz sobie coś pozrywam w kolanach. Mocno to odczułem. W ubiegłym roku już tak się wzmocniłem, że maratony jeździłem jeden za drugim, potrzebowałem trzech dni i byłem jak nowy.

Wspomniałeś o sytuacjach kryzysowych. Z czym borykasz się najczęściej i jak sobie z tym radzisz?

Z deficytem kalorycznym. Mam tak szybki metabolizm, że co 60-70 km muszę coś zjeść i w związku z tym robię dużo przerw. Jeśli chodzi o nawodnienie, to trzeba tego najbardziej pilnować. Stosuję głównie izotoniki, również różnego rodzaju napoje i piję małymi łykami co 15 min. Kiedy się jedzie tak na siłę, to później się to mści i przychodzi taki kryzys, że człowiek nie wie, co się wokół dzieje. Trzeba tego mocno pilnować.

Niedawno zająłeś drugie miejsce w konkursie „Wyjazdy Ekstremalne”, organizowanym przez Samorząd Studentów PW…

O konkursie dowiedziałem się przez przypadek. Zgłosiłem się i szybko otrzymałem odpowiedź, żebym pojawił się na gali finałowej. Konkurs był organizowany przez Komisję Sportu i Turystyki. W finale znalazło się 10 ekstremalnych wyjazdów.

W konkursie można wygrać dofinansowanie na pokrycie wydatków wyjazdu. Przy okazji zapytam, jak wygląda kwestia finansowa. Czy jest to drogi sport?

Kolarstwo kosztuje tyle, ile ma się pieniędzy. Potrzebuję ok. 4 tysięcy, żeby na spokojnie przygotować się do takiego maratonu i przede wszystkim na nim „przeżyć”. Jeżdżę dla przyjemności. Najpierw chciałem się sprawdzić na krótszych dystansach, sierpniowy maraton będzie zwieńczeniem mojego rowerowego przygotowania, testem charakteru, sił, tego, co mam w sobie i prawdopodobnie tego co mogę jeszcze z siebie wydobyć.

Kolejna kwestia - nie jeżdżę na rowerze typowo szosowym. Jestem mocnym kombinatorem. Rower crossowy przerobiłem pod wyprawowy, który nigdy mnie nie zawodzi. To jest zwykły rower aluminiowy z amortyzatorem, z prądnicą w piaście (część koła, w którą mocuje się oś - przyp. red.) z przodu, z całą otoczką, oprzyrządowaniem, sakwami itd. Sprawdza się, jest wygodny. Potrafię przejechać na nim 1000 km i nie odczuwam żadnych dolegliwości. Chcę też udowodnić, że nie potrzeba bardzo drogiego sprzętu, żeby czerpać przyjemność i radość. Na tym polega według mnie prawdziwa idea sportu. Nie zawsze wynik jest najważniejszy, a radość, jaką można dać innym, a jednocześnie samemu poczuć wewnętrzne spełnienie i znaleźć w sobie siłę, która pozwala nam dokonywać niesamowitych rzeczy.

Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w sierpniowym maratonie. Będziemy mocno trzymać kciuki.

Rozmawiał: Bartosz Matejko

Zdjęcia: fotografie z archiwum Jakuba Jeznacha