Profesorowie vs. Generalicja

O rywalizacji z Uniwersytetem Warszawskim w regatach na Wiśle i siatkarskich pojedynkach Profesorów Politechniki Warszawskiej z Generałami Wojskowej Akademii Technicznej - opowiada Michał Kamiński, wieloletni trener wioślarstwa i spiker drużyny siatkarskiej PW.

Po niemal ćwierć wieku na stanowisku spikera siatkówki w AZS PW pożegnał się Pan z kibicami. Jak brzmiały ostatnie słowa?

W swoim pierwszym meczu zapowiadałem debiut Pawła Zagumnego. Miał wtedy 16 lat, a jego ojciec był trenerem. Zacząłem następująco: Dzisiaj w meczu debiutuje syn trenera, Paweł Zagumny. Ostatni mecz zakończyłem słowami: Dzisiaj w meczu kapitan zespołu Paweł Zagumny też żegna się z kibicami. Termin był nieprzypadkowy.

Jak trafił Pan do AZS PW?

Zacząłem pracować w studium jako absolwent Akademii Wychowania Fizycznego. Przez 20 lat byłem trenerem sekcji wioślarskiej i żeglarskiej. Dodatkowo zająłem się mikrofonem na meczach siatkówki.

Zacznijmy od wioślarstwa. Które momenty z tamtego okresu najbardziej zapadły Panu w pamięć?

Nasza ósemka wioślarska znana była w całej Europie. Przez dziesięć lat z rzędu jeździłem na regaty do Paryża w maju, a w marcu do Tuluzy. Wygrywaliśmy z najlepszymi. Parę razy zdobyliśmy Akademickie Mistrzostwo Polski. Czasem jako Politechnika Warszawska obstawialiśmy całe podium, a ówczesny kierownik pytał, co z czwartym i piątym miejscem (śmiech). Przez kilkanaście lat wygrywaliśmy też wielkie warszawskie regaty na Wiśle. To, że rok w rok "laliśmy" Uniwersytet Warszawski, mnie osobiście dawało czasem większą satysfakcję niż Mistrzostwo Polski (śmiech).

Michał Kamiński/fot. Biuletyn PW

Prawdziwe derby!

Bieg Oxford-Cambridge po polsku - tak pisali w gazetach.

Który z zawodników ówczesnej sekcji wioślarskiej odniósł największy sukces?

Grzegorz Wdowiak, który u nas wiosłował, był potem olimpijczykiem w Atlancie.

Jak na przestrzeni lat zmieniał się AZS?

Kiedyś dla studenta to było coś ważnego, żeby być członkiem AZS. Poza utrzymywaniem sprawności fizycznej liczyła się przynależność, reprezentowanie uczelni. Teraz liczą się pieniądze. Brakuje zaangażowania moralnego.

Młodzież chyba w ogóle nie bardzo garnie się do sportu?

Zaangażowanie jest niewielkie. Jeżeli ktoś już ćwiczy, to musiał wynieść to z domu. To co wyniesie się z domu, w mniejszym, większym stopniu się później pielęgnuje. Raz w tygodniu prowadzę zajęcia z kulturystyki. Mówię studentom: rozciągnijcie się trochę, bo 70 proc. życia spędzacie w pozycji siedzącej przed komputerem. Ćwiczycie wyłącznie palce na klawiaturze. Trudno jest namówić młodzież do aktywności. Organizowane są biegi masowe. Przychodzi po kilka tysięcy osób. Dużo. Ale jak to się ma do 40 milionów obywateli?

W jaki sposób pomóc tym nielicznym, którzy wiążą swoją przyszłość ze sportem?

Jeżeli młody człowiek ma predyspozycje do uprawiania sportu, to trzeba mu w tym pomóc, ale nie pchać go od razu na podium po medale. Czasem trafi się prawdziwy talent. Ale jemu trzeba jeszcze udowodnić, że jest talentem. Na etapie wczesnej kariery sportowej musi spotkać odpowiedniego człowieka, który się na tym zna i go do tego przekona.

Porozmawiajmy o siatkówce. Jak zmieniała się praca spikera w ostatnim ćwierćwieczu?

Nazewnictwo się nie zmieniało, zmieniało się tempo gry. Dawniej piłka przechodziła parę razy nad siatką w trakcie wymiany, teraz przechodzi dwa-trzy razy. Musieliśmy zacząć szybciej mówić.

Jakie jeszcze zmiany Pan zaobserwował? Na przykład w dziedzinie medycyny sportowej?

Postęp medyczny jest kolosalny, choć dostępny jest dla wąskiej grupy ludzi. Dwa lata temu jeden z najlepiej zapowiadających się zawodników, Bartek Lemański, doznał poważnej kontuzji nogi. Kostka wykręciła mu się o 180 stopni. Stało się to pół metra ode mnie, wyglądało tragicznie. W ciągu dziesięciu minut chłopak znalazł się w szpitalu, przeszedł operację i gra do dziś.

Coraz więcej sportowców korzysta z pomocy psychologa sportowego. To przejściowa moda czy dobra praktyka?

Uważam, że nie jest to tylko moda. Wszystkie stresy, zwłaszcza na najwyższym poziomie zawodowstwa, powinny być omawiane. Chociażby aklimatyzacja w innym klubie. Bo teraz to nie jest tak, że zawodnik chce przejść do innego klubu. Teraz zawodnika się sprzedaje. Praca psychologa sportowego jest bardzo ważna.

Trener sam sobie nie poradzi?

Trenerzy są różni. Jeden podchodzi do zawodnika wyłącznie jak do zawodnika, inny jak do zawodnika i do przyjaciela.

Który model jest pana zdaniem bardziej efektywny?

Wydaje mi się, że wtedy gdy trener jest nie tylko trenerem, ale także przyjacielem, rozumianym jako doradca. Zawodnik nie powinien podejmować wszystkich decyzji sam.

Rozmawiamy na uniwersytecie technologicznym. Jak zapatruje się Pan na nowe technologie w sporcie?

Kiedyś na igrzyskach było dwóch sędziów głównych, dwóch sędziów liniowych i jeden protokolant. Z taką obsadą sędziowską odbywały się największe imprezy świata. Teraz jest kilkanaście kamer, kilku sędziów, konsultantów, komisarzy, techników, a konflikty są takie same.

W Politechnice Warszawskiej działa drużyna profesorska. Miał pan okazję prowadzić jakiś mecz?

Prowadziłem kilka takich spotkań. Sami członkowie Senatu Politechniki Warszawskiej, żadnych wykładowców poniżej tytułu doktora habilitowanego. Dziekani, prorektorzy, na czele z panem Rektorem Janem Szmidtem. Najważniejsze dla mnie spotkania to były te pomiędzy Politechniką Warszawską a Wojskową Akademią Techniczną. Od kilkunastu lat odbywają się dwa mecze w roku - jeden u nas, drugi u nich. Jak zapowiadałem nazwiska, to z WAT poniżej stopnia generała nie było żadnego. Sama generalicja, łącznie z rezerwowymi.

Profesorowie Politechniki Warszawskiej dotrzymują tempa wojskowym?

Mało tego, znakomita większość wygranych należy do nas. W dodatku średnia wieku w drużynie Politechniki Warszawskiej była ostatnio wyższa!

Rozmawiała: Karolina Apiecionek

Na zdjęciu w zajawce: kadr z meczu VIP-ów PW i WAT
Zdjęcia: Biuletyn PW