Działkę macie? Nie. Plan macie? Nie. Materiały macie? Nie. I to mi się podoba! - tak zaczyna się niezwykła opowieść prof. Andrzeja Kolasy, Dziekana Wydziału Inżynierii Produkcji, o tym, jak w latach 70. studenci PW własnymi rękami zbudowali schronisko w Bieszczadach.
Panie Dziekanie, proszę opowiedzieć, jak to wszystko się zaczęło?
Początki sięgają działalności Koła Naukowego Mechaników, którego byłem prezesem. Koło działało prężnie przy Wydziale Mechanicznym Technologicznym, obecnie jest to Wydział Inżynierii Produkcji Politechniki Warszawskiej. Jedną z form naszej działalności były tzw. rajdy do kowala. Jechaliśmy do jakiejś wiejskiej kuźni pod Warszawę i przeprowadzaliśmy konkurs na najbrzydszego konia w okolicy. Koń dostawał nowe podkowy, a my organizowaliśmy prelekcję na temat metali. Na trzecim rajdzie w Gołkowie ktoś poruszył temat, że fajnie by było mieć jakąś stałą bazę. Wtedy opiekun naszego koła dr Wojtek Przedpełski mówi: zbudujmy sobie chatę w Bieszczadach!
Jeździliśmy na obozy naukowe do różnych zakładów przemysłowych. Jak skierowaliśmy swoją uwagę na Bieszczady, to wypadło na Zakład Płyt Pilśniowych w Przemyślu. Poszliśmy do dyrektora, pana Kryczki. Mówimy, że jesteśmy studentami Politechniki Warszawskiej i chcemy coś zrobić dla zakładu. Pan dyrektor pyta: dobra, ale o co wam chodzi? My na to, że koło naukowe wykonuje projekty dla zakładów przemysłowych itd., a on: dobra, dobra, czego naprawdę chcecie? Wtedy się zaczęło, że mamy taki pomysł, chcielibyśmy sobie chatę w Bieszczadach postawić. Działkę macie? Nie. Plan macie? Nie. Materiały macie? Nie. A co macie? Entuzjazm. I to mi się podoba!
Pomógł?
Jego pomoc była nieoceniona. Zorganizowaliśmy trzy obozy z noclegiem w ośrodku wypoczynkowym zakładów Kryczki na Zamku w Dubiecku. Pan dyrektor kazał nam się zaprzyjaźnić z młodzieżą w zakładzie. Podpisaliśmy jakieś porozumienie o współpracy, zorganizowaliśmy kilka wspólnych imprez, to mu otworzyło możliwości do udzielenia nam pomocy.
Najpierw musieliśmy znaleźć działkę. Pojechaliśmy na rekonesans. Towarzyszył nam miejscowy architekt, który wskazywał potencjalne miejsca lokalizacji chaty. Na nic się nie mogliśmy zdecydować, ale na koniec mówi, że pojedziemy jeszcze w jedno miejsce. Trafiliśmy na Przełęcz Przysłup pomiędzy Połoniną Caryńską a Magurą Stuposiańską. Spojrzeliśmy na siebie i wszystko było jasne.
Miłość od pierwszego wejrzenia?
Pomijając wspaniałe widoki, jedne z najpiękniejszych w Bieszczadach, niedaleko była linia energetyczna zakończona transformatorem, a w górze płynął potok, z którego mogliśmy grawitacyjnie czerpać bieżącą wodę. Wystąpiliśmy do Tatrzańskiego Parku Narodowego o przekazanie działki. Jako organizacja studencka bez osobowości prawnej musieliśmy poprosić o pomoc Uczelnię. Działka została sprzedana Politechnice Warszawskiej za (o ile dobrze pamiętam) 800 złotych.
Zaczęliśmy zbierać materiały do budowy. Nieoceniona była pomoc pana Kryczki, występowaliśmy też o drewno do lokalnych nadleśnictw. Korzystaliśmy z różnych okazji. Budowa trwała trzy sezony wakacyjne. Wszystko robiliśmy własnymi rękami. „Ojcem chrzestnym” Koliby był dr Wojciech Przedpełski, a głównym budowniczym - Zenon Narojek. W ekipie obok mnie znalazło ok. 60 osób, z których chciałbym wyróżnić: Romka Nowaka, Zbyszka Bombika i Wiesię Bombik, Jurka Mazurka oraz Jurka Michalskiego. Budowę traktowaliśmy jako wspaniałą przygodę.
Były jakieś inne przygody?
Przygód było wiele. Wciąż brakowało nam materiałów. Zdecydowaliśmy się „pożyczyć” sobie za cichą zgodą leśników trochę drewna z lasu. W pewnym momencie zjawia się nadleśniczy z milicją. Zamarliśmy. Chować się? Uciekać? Byliśmy przekonani, że chodzi o to drewno. Na szczęście okazało się, że jakiemuś turyście zginęła kamera i właśnie jej szukają.
Zimą, kiedy chata jeszcze nie była gotowa, budziliśmy się rano ze śniegiem na śpiworach. Nie było ciepłej wody. Wewnątrz znajdowała się kuchnia z kominkiem, mała jadalnia, i duża sala z miejscem do spania na 30 osób a łazienka nad potokiem. Wojtek stwierdził, że w gospodarstwie powinien być żywy inwentarz. W warszawskim zoo kupił osiołka. Nazywaliśmy ją Gajka. Wojtek oprawił sobie potem rachunek: „Wojciech Przedpełski, osioł nizinny, 500 złotych”.
Kupiliśmy też wyciąg narciarski. Uczelnia użyczyła nam ciężarówkę, załadowaliśmy sanie, wyciąg i beczkę lepiku. Wnieśliśmy z trudem na górę po śniegu wyciąg, turlamy tę ciężką beczkę lepiku. Szło się najpierw długo pod górę, a potem było kawałek z górki. Kolega mówi: byle ją wtoczyć na szczyt, a potem już sama pójdzie. Popchnął, a ona nabrała rozpędu, wpadła do lasu, skosiła kilka drzew i wylądowała w strumieniu. W wiaderkach z powrotem nosiliśmy ten lepik (śmiech). Wyciąg narciarski działał przez kilka lat, dopóki nam go nie ukradli.
Dlaczego Koliba?
„Koliba” oznacza szałas pasterski. Wyszło naturalnie, ktoś powiedział „nasza koliba” i to się przyjęło.
A jak przyjęła studentów z Warszawy miejscowa ludność?
Początkowo traktowano nas podejrzliwie, bo nie wyglądaliśmy na typowych turystów. Nikt nie chciał uwierzyć, że nie mając nic można budować chatę. Miejscowi poradzili: jest tu już taki jeden jak wy, niespełna rozumu, będzie wam pasował. Miał na nazwisko Rusin, pochodził z Wrocławia, sam wybudował sobie chatę, zaczął hodowlę bukatów, a potem otworzył tam agroturystykę. Przychodzimy, a Rusin leży na ławce i z daleka krzyczy: o Jezu, jak dobrze, że jesteście, bo dysk mi wypadł i od dwóch dni tutaj leżę! Dajcie wody! (śmiech).
Powoli Koliba wrosła w krajobraz Bieszczad. W Dwerniczku była karczma. Przychodzili tam drwale i smolarze, którzy wypalali drewno na węgiel. Prowadziła to jedna pani z Krakowa. Wpadamy głodni, zawsze były te same trzy dania: kaszanka, bigos, kiełbasa, pytamy: co jest? A ona na to: e, to nie na wasze żołądki, zrobię wam jajecznicę (śmiech). W maju miejscowi ludzie Bieszczad mieszkali w szałasach, zbierali winniczki, potem jagody, borówki i grzyby. Problemem było, żeby przeżyć zimę. Jeden z miejscowych mówił mi, że zawsze na początku zimy zgłasza się na milicję: albo do wiosny mnie zaaresztujecie po dobroci, albo będę tłukł szyby w sklepach i tak będziecie musieli mnie zamknąć (śmiech).
Bieszczady były wtedy zupełnie dzikie, jechało się po przygodę. Nigdy nie wiadomo było, co się na drodze spotka. Do Koliby pojechaliśmy w 30-lecie oddania jej użytku. Młodzi ludzie przy ognisku śpiewali swoje piosenki, a my swoje. Schronisko, już w innej, przebudowanej formie, działa do dziś. A wszystko to wyszło z koła naukowego.
Rozmawiała: Karolina Apiecionek
Powiązany materiał:
Herbatka Samorządu - Koliba Studencka
Zdjęcie w zajawce: Biuletyn PW
Pozostałe zdjęcia: Archiwum Wydziału Inżynierii Produkcji PW