- Wspaniałym doświadczeniem było spotkanie się z Polakami mieszkającymi od kilku pokoleń w Ameryce. Niektórzy z nich uczą się ojczystego języka, mimo że nigdy nie byli w Polsce! - podkreśla Grzegorz Szczepański, uczestnik wyjazdu i autor poniższej relacji.
W wakacje Zespół Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej udał się w tournée po Brazylii. Plany mieliśmy ambitne - 24 dni, prawie 4000 km, 13 miast i 11 koncertów. Do tego spotkania z Polonią, konsulem, wycieczki… nic dziwnego, że tematem Brazylii Zespół żył już od kilku miesięcy. Na wyjazd pojechaliśmy w standardowym składzie - w 40 osób, po 8 par z grup tanecznej i wokalnej oraz kapela. Nasz repertuar na koncerty zawierał suity: krośnieńską, żywiecką, kurpiowską i sądecką, poloneza, kujawiaka z oberkiem, krakowiaka i mazura ze Strasznego Dworu, a do tego oczywiście piosenki.
Początek wyjazdu nie napawał optymizmem - dzień przed wyjazdem Bartek z grupy wokalnej skręcił kostkę, na Okęciu nie pozwolono nam zabrać ze sobą do samolotu gitary, za to poproszono nas o nadanie wszystkich bagaży, łącznie z podręcznymi. Nie widzieliśmy w tym problemu… dopóki na lotnisku w Sao Paulo nie okazało się, że bagaże zostały w Zurychu! Tymczasem nasz napięty harmonogram nie pozwalał na czekanie doby na następny lot, więc ruszyliśmy w drogę tylko z tym, co mieliśmy na sobie, licząc, że bagaże dotrą do nas jak najszybciej.
Na początku ruszyliśmy na samo południe, w stronę granicy z Paragwajem i Argentyną, gdzie planowaliśmy zwiedzać słynne wodospady w Foz de Iguacu. Po drodze zawitaliśmy do Kurytyby, gdzie zostaliśmy ugoszczeni przez zespół „Wisła”. Byli tak mili, że nie tylko wypożyczyli nam stroje łowickie, krakowskie i kontusze, ale także dali w prezencie koszulki (a przecież na razie nie mieliśmy żadnych swoich ubrań!) oraz pożyczyli gitarę. Po zjedzeniu wspólnego obiadu z optymizmem ruszyliśmy w dalszą podróż.
Przez pierwsze kilka dni poznawaliśmy Brazylię i mieliśmy sporo miejsc do zwiedzenia: wspomniane już wodospady w Foz de Iguacu, park ptaków, byliśmy też na zakupach w Paragwaju. Na szczęście większość bagaży dotarła do nas już drugiego dnia, chociaż niestety dwie walizki nie odnalazły się do końca wyjazdu, a Justyna i Ania - ich właścicielki - musiały sobie radzić z zaledwie częścią swojego bagażu. Humory jednak dopisywały, bo już od pierwszego dnia byliśmy urzeczeni Brazylią - jedzenie było smaczne, widoki piękne, ludzie bardzo sympatyczni, a nasz autokar ogromny i bardzo wygodny. To, co nas lekko zaskoczyło, to temperatury - wiedzieliśmy, że w lipcu w Brazylii jest zima, ale mimo wszystko nie spodziewaliśmy się takich chłodów, zwłaszcza w nocy (większość domów jest nieogrzewana, a temperatura na południu kraju potrafi spaść nawet do 0 stopni). Na szczęście w Sao Paulo odebraliśmy zamówione specjalnie wykonane przez zaprzyjaźniony zespół bluzy, a poza tym z każdym kolejnym dniem i przesuwaniem się na północ Brazylii robiło się coraz cieplej.
Przed pierwszym koncertem mieliśmy jednak problem ze składem w grupie wokalnej - skręcona kostka Bartka nie pozwalała mu tańczyć, przynajmniej przez pierwszy tydzień, a wszystkie układy mieliśmy postawione na 8 par i brakowało rezerwowego. W ten sposób do naszego Zespołu dołączył Fernando, szybko przechrzczony przez nas na Sławka. Fernando jest na co dzień tancerzem z grupy „Jupem” z Erechim, jednak jak usłyszał o wypadku Bartka, zaofiarował się, że nauczy się naszych układów i będzie z nami jeździł. Na początku byliśmy lekko niepewni, jak sobie poradzi, zwłaszcza z naszymi piosenkami - choć tańczy w polonijnym Zespole, jest rodowitym Brazylijczykiem - jednak szybko okazało się, że nasz Sławek nie tylko świetnie sobie poradził na koncertach, ale także okazał się wspaniałym towarzyszem podróży! Kiedy musieliśmy się pożegnać pod koniec wyjazdu, w wielu oczach pojawiły się łzy i bardzo żałowaliśmy, że się rozstajemy, ale mamy nadzieję, że zobaczymy się niedługo ze Sławkiem w Polsce.
Koncerty przez cały wyjazd możemy zaliczyć do bardzo udanych - mało gdzie można liczyć na tak podekscytowaną publiczność, jak wśród brazylijskiej Polonii. Chapeco, Entre Rios do Sul, Erechim, Aurea, Kurytyba, Sao Mateus, Mallet i Sao Bento do Sul - wszędzie tam spotkaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem, a i dla nas wspaniałym doświadczeniem było spotkanie się z Polakami mieszkającymi od kilku pokoleń w Ameryce. Tym bardziej wzruszające było, że niektórzy z nich rozmawiali z nami po polsku, mimo tego, że z kraju wyjechali ich dziadkowie albo i pradziadkowie. Niektórzy z nich uczą się ojczystego języka, mimo że nigdy nie byli w Polsce!
Szóstego lipca przyjechaliśmy do Erechim, gdzie zaczęła się druga część naszej podróży - od teraz zamiast w hotelach, zakwaterowani byliśmy u rodzin naszych gospodarzy. W ten sposób goszczono nas oprócz Erechim w Aurei, Kurytybie i Sao Mateus. Wszyscy byli dla nas bardzo mili i organizowali nam nie tylko nocleg i wyżywienie, ale także wozili po swoich miastach, oprowadzali i zabierali na wycieczki oraz organizowali imprezy. Różnie bywało z komunikacją - niektóre z goszczących nas rodzin nie mówiły ani po polsku, ani po angielsku, zatem rozmawialiśmy z nimi… przez translator. Każde z odwiedzonych miast zapadło nam w pamięć, zarówno Erechim ze świetnymi imprezami w siedzibie „Jupem”, jak i Kurytyba, gdzie braliśmy udział w ogromnym koncercie z okazji jubileuszu 90-lecia zespołu „Wisła”, jednak chyba największe wrażenie zrobiło na nas Aurea. To niepozorne miasteczko, liczące około 4000 mieszkańców, jest zamieszkane w 95% (!) przez Polaków. W związku z tym przyjęli nas tak serdecznie, że aż nie wiedzieliśmy, jak się zachować - od momentu wjechania do Aurea ludzie wylegli na ulice i machali do nas, a kierowcy utworzyli konwój z nami w środku i w ten sposób objechaliśmy całe miasteczko. To nie był koniec - jeszcze tego samego dnia zostaliśmy zabrani na przepyszne churrasco (typowa dla Brazylii pieczona wołowina), a wieczorem na potańcówkę. Następnego dnia z kolei udaliśmy się na wycieczkę po okolicy, połączoną z ogniskiem oraz grami (wszyscy wciąż rozpamiętywali dopiero co zakończony mundial), a przed odjazdem byliśmy także w fabryce erva mate. Opuszczenie Aurea było dla nas chyba najtrudniejszym momentem w trakcie wyjazdu.
Piętnastego lipca odjechaliśmy z Sao Mateus i ruszyliśmy dalej na północ, zaczynając trzecią część naszej podróży, podczas której ponownie zakwaterowani byliśmy w hotelach. Nie skończyły się jednak koncerty - występowaliśmy wówczas w Mallet, Sao Bento i Sao Paulo. Również w tych miastach spotykaliśmy się z polskimi zespołami. Ponieważ znowu wszyscy nocowaliśmy w jednym miejscu, wróciły wspólne wieczorne imprezy - świetnie się bawiliśmy zwłaszcza w Mallet, gdzie mieliśmy dostępny nocą odkryty basen i w Sao Bento, gdzie z kolei chodziliśmy na wodospady i pisaliśmy tradycyjną piosenkę wyjazdową.
Przedostatnim naszym przystankiem było Sao Paulo, do którego wróciliśmy po prawie 3 tygodniach od przylotu. Tutaj pożegnaliśmy się z naszym kolegą Tomkiem, który wracał wcześniej do Polski na wesele brata. W okrojonym składzie (wcześniej rozstaliśmy się już ze Sławkiem, więc brakowało nam 8 chłopaka w wokalnej) zatańczyliśmy dwa ostatnie koncerty, ale mimo to poszło naprawdę nieźle i to mimo pewnych trudności. Na uniwersytecie Mackenzzie sala koncertowa miała bardzo pochyłą podłogę i musieliśmy uważać, żeby w tańcu pilnować miejsc na nie wiele osób było na widowni. Ponieważ jednak był to ostatni występ, pozwoliliśmy sobie na dużo luzu i w efekcie bardzo miło wspominamy ten koncert. Po Sao Paulo udaliśmy się na zakończenie naszej podróży do Rio de Janeiro, gdzie oczywiście wybraliśmy się na wycieczkę na Górę Cukrową oraz pod pomnik Chrystusa, a także po raz ostatni wzięliśmy udział w polskiej mszy. Największą atrakcją jednak była odległa od naszego hotelu o zaledwie pareset metrów Copacabana, gdzie o tej porze roku jest stosunkowo mało ludzi, także mieliśmy okazję wykąpać się w Atlantyku. Właściwie można rzec, że połowę czasu w Rio spędziliśmy na plaży, bowiem przesiadywaliśmy tu również nocami. Po ostatnim pobycie na Copacabanie ruszyliśmy w drogę na lotnisko i wróciliśmy do Polski, tym razem przez Frankfurt.
Nasze tournée po Brazylii było inne niż większość dotychczasowych wyjazdów: nie byliśmy na żadnym festiwalu, za to jeździliśmy od miasta do miasta i nigdzie nie pozostawaliśmy dłużej niż 3 dni. Tym bardziej było to niezapomniane przeżycie - zdecydowanie jeden z najlepszych wyjazdów, jakie pamiętam. Wróciliśmy do Polski z mnóstwem wspomnień i doświadczeń, ale także z walizkami wypchanymi po brzegi prezentami od naszych brazylijskich gospodarzy. Druga wyprawa ZPiT PW do Brazylii okazała się bardzo udana i oby kiedyś udało się tam wybrać po raz trzeci!
Grzegorz Szczepański
Zdjęcia: ZPiT PW