Inżynier-pielgrzym
Rozmowa z mgr. inż. Tadeuszem Popończykiem, współorganizatorem Warszawskiej Akademickiej Pielgrzymki Metropolitalnej, komendantem pocztu sztandarowego PW i współtwórcą Solidarności na naszej Uczelni.
Kim jest Tadeusz Popończyk?
Przede wszystkim inżynierem. Skończyłem Wyższą Szkołę Inżynierską – to były studia pierwszego stopnia. Miałem przyjemność słuchania wybitnych dydaktyków, takich jak prof. Ludwik Uzarowicz, który uczył nas odlewnictwa, czy prof. Gwiazdowski, u którego robiłem dyplom. To była kadra profesorska, która wpłynęła na moje późniejsze życie. Studiowałem wówczas wieczorowo, bo już pracowałem w Fabryce Wyrobów Precyzyjnych im. Generała Świerczewskiego. Zetknąłem się ze wszystkimi technologiami, narzędziami, obrabiarkami i dlatego mówię, że jestem inżynierem. Po uzyskaniu dyplomu inżyniera, zacząłem rozglądać się za studiami drugiego stopnia. Wybrałem studia MEW (magisterskie ekonomiczne wieczorowe) u prof. Seweryna Chajtmana. Na tych studiach poznałem wybitnych organizatorów i informatyków, m.in. prof. Gackowskiego, prof. Targowskiego. Te nazwiska w Stanach Zjednoczonych tworzyły kulturę systemów informatycznych zarządzania. Jeden i drugi zaproponowali mi współpracę, kiedy byłem jeszcze studentem. Zostałem swego rodzaju asystentem. Potem, gdy wyjechali do USA, jako starszy wykładowca przejąłem ich zajęcia i przeniosłem się na stałe na Wydział Mechaniczny Technologiczny. Prowadziłem zajęcia z ALGOL’u – języka programowania. Nasz Instytut Organizacji Zarządzania (później Instytut Organizacji Systemów Produkcyjnych) miał duże laboratorium informatyczne. Obsługiwaliśmy nie tylko nasz wydział, ale także wydziały sąsiednie – SiMR, Mechatronikę, które dopiero później wykształciły swoją kadrę i wyposażyli się w swoje komputery. Z początku na naszej Odrze 1204 i 1305 obsługiwaliśmy studentów wszystkich tych wydziałów.
Powiedział Pan, że w pierwszej kolejności jest Pan inżynierem. Byłem przekonany, że padnie jednak słowo pielgrzym, ewentualnie pielgrzymujący inżynier.
Pielgrzymem zostałem dopiero w 1970 roku, więc to duża różnica czasu, bo jako inżynier kształciłem się dużo wcześniej. Synowie prawdopodobnie na moim nagrobku umieszczą napis nie tyle inżynier, co jednak pielgrzym, bo od 1970 roku znalazłem się w dość ścisłym gronie organizatorów pielgrzymki akademickiej. Gdy pierwszy raz wybrałem się na trasę z Warszawy do Częstochowy, miała ona jedną grupę pielgrzymią. Później tych grup było ponad trzydzieści w "Siedemnastkach". Z nich wyłoniliśmy Warszawską Akademicką Pielgrzymkę Diecezjalną, która poszła trasą przez Niepokalanów. Przygotowywałem z kilkoma osobami tę trasę, przeszedłem ją z rodziną, by sprawdzić ją pod kątem pokonywanych kilometrów i noclegów. W ten sposób w 1981 na dwóch trasach pokazało się 40 grup akademickich.
Zanim skupimy się na temacie pielgrzymek, chciałbym lepiej poznać Tadeusza Popończyka – inżyniera.
Mam na koncie ponad 120 wypromowanych dyplomów magisterskich w swojej karierze akademickiej. Tak się ułożyło, że prawie dziesiątka moich absolwentów pozostała w Politechnice Warszawskiej, większość na naszym Wydziale Zarządzania.
Zawsze zajmowałem się sprawami studenckimi, począwszy od WSI. Współpracowałem z Zrzeszeniem Studentów Polskich, które mogło występować o wczasy dla studentów. Otrzymywali je poza kolejnością w okresie lipiec-sierpień. Zorganizowałem system przydziału takich wczasów.
Potem przeszedłem na uczelnię, na etat dydaktyka. W 1980 roku w okresie jesiennym wybuchły związki… Koledzy z wydziału delegowali mnie. Prof. Stefan Wejchert koordynował związki w skali uczelni, a ja byłem jednym z tych, którzy tworzyli Solidarność na Politechnice. Działałem w kolejnych komisjach zakładowych, zajmując się turystyką i kulturą. Podczas jednego z zebrań majowych w 1981 roku dowiedzieliśmy się o śmierci Prymasa Tysiąclecia, Stefana Wyszyńskiego.
Tutaj rozpoczyna się historia Tadeusza Popończyka – komendanta pocztu sztandarowego PW?
Tak. Od 1971 roku byłem już w służbach Pieszej Pielgrzymki Akademickiej Grup "17-tych" z Warszawy do Częstochowy. Na wieść o śmierci prymasa pojechałem do ks. Tadeusza Uszyńskiego, rektora kościoła św. Anny. Okazało się, że jest on koordynatorem pogrzebu. Od razu wyznaczył mnie opiekunem pocztów sztandarowych. Powróciłem z tą informacją do prof. Władysława Findeisena, ówczesnego rektora PW. Poprosiliśmy go o możliwość otrzymania sztandaru PW, by pełnił wartę honorową w kościele seminaryjnym, gdzie była wystawiona trumna. Otrzymaliśmy zgodę. Rektor poprosił mnie wówczas, bym był odpowiedzialny za sztandar, jako komendant pocztu sztandarowego. Zrobiliśmy szybko listę z ochotnikami, zarówno pracownikami jak i studentami, którzy chcieli być członkami pocztu honorowego. Podzieliliśmy osoby z listy na trzyosobowe grupy, które pełniły dwugodzinne dyżury. W ten sposób poczet Politechniki Warszawskiej jako jedyny pełnił funkcję honorowej warty przy trumnie Prymasa Tysiąclecia przez całe trzy dni. Po pierwszym dniu zaczęły się pojawiać również inne poczty z różnych instytucji, zarówno świeckich, jak i wojskowych. Z innych uczelni żadnego sobie nie przypominam. Ksiądz rektor Uszyński powiedział mi później, że wśród 25 pocztów, które pożegnają Prymasa w krypcie, został wyznaczony poczet Politechniki Warszawskiej, jako jedyny poczet uczelniany w kraju.
Po tej ceremonii niemal co tydzień dostawaliśmy zaproszenia z różnych zakładów pracy, które święciły swoje sztandary Solidarności. Proszono nas o udział w ceremonii, by nasz sztandar był na poświęceniu ich sztandaru. Chciano zachować ciągłość tradycji. Jeździłem tam z delegacjami i w ten sposób zostałem komendantem pocztu sztandarowego Politechniki Warszawskiej.
Pełnił Pan również funkcję prodziekana na swoim wydziale.
Zgadza się, w 1990 roku zostałem wybrany na prodziekana ds. studenckich. Pamiętam pewną sytuację - wchodzę do dziekanatu, a tam sekretarka siedzi zapłakana nad jakimiś papierami. Powiedziała, że zmarł inż. Rudolf, który poza swoimi zawodowymi zainteresowaniami układał także rozkłady zajęć dla naszego wydziału, wtedy MTiA. Pozostawił jedynie szkice zajęć na przyszły semestr. Nikt inny na wydziale tym się nie zajmował, a inż. Rudolf nie wtajemniczał nikogo, jak to trzeba robić. Byłem informatykiem, zajmowałem się systemami informatycznymi zarządzania, zacząłem kombinować, jak to zalgorytmizować, co łatwe nie było. Tak przejąłem tę działalność na wydziale. Z przełomu semestru na semestr jest to bardzo dużo przedsięwzięcie na każdym wydziale.
Poznajmy teraz lepiej historię Tadeusza Popończyka – pielgrzyma. Pańskie nazwisko często przewija się w kontekście "Warszawskiej Akademickiej Pielgrzymki grup 17-tych".
"Siedemnastki" to była matka pielgrzymek akademickich. Pielgrzymka piesza Warszawska szła tak, jak to Reymont niegdyś opisał – do końcówki lat 40-tych ludzie szli po prostu za krzyżem i tyle. Bez organizacji noclegów, bez organizacji grup, itd. W 1948 roku specjalnym dekretem rozwiązano wszystkie bractwa i organizacje kościelne. Należało się rejestrować i podawać listy. Prymas nie zgodził się na to. Pielgrzymki zostały przeniesione do podziemia de facto. Na pielgrzymce w 1949 roku była stosowana tylko obserwacja, ale w dwóch kolejnych latach była już pełna inwigilacja. Prymas polecił ojcom paulinom, by odszukali pewne dokumenty z czasów zaborczych, świadczące o tym, że zakon paulinów drogą służbową występował do gubernatora Kraju Nadwiślańskiego ze zgłoszeniem pielgrzymki „tradycyjną trasą”. Zostało to przepisane na język polski i dokładnie w tym samym stylu zostało zgłoszone do władz PRL, że kierownikami pielgrzymki są ojcowie paulini. To w zupełności wystarczyło. Pielgrzymka warszawska na przełomie lat 40-tych i 50-tych "spuchła" z tysiąca uczestników do 2,5 tysiąca. Był to oczywiście duży problem organizacyjny. Wszystkie dotychczasowe wsie noclegowe tak wielkie nie były. Zaproponowano, by rozdzielić noclegi na wieś sąsiednią, podzielić wozy z bagażami… Ojciec przeor starał się z marszu to wprowadzić. Pierwsze dwa noclegi były jeszcze problematyczne, ale udało się to jakoś opanować. W ten sposób przeszła grupa pielgrzymia podzielona na dwie części – jedna szła z krzyżem, druga z tablicą. W następnym roku ksiądz przeor zorganizował to w sposób bardziej przemyślany. Powstało sześć grup, a każda z nich otrzymała przewodników. Do "Siódemki" zgłosiła się Rodzina Rodzin. Szły w niej oczywiście całe rodziny, osoby w różnym wieku. Stworzono tam podgrupę "M" – młodzieżową. Na każdym etapie po noclegu młodzież się odłączała na ogon "Siódemki" i tam były gitarowe śpiewy, konferencje dla dzieci i młodzieży oraz studentów. "Siódemka Emka" – młodzieżowa - w ten sposób z roku na rok rosła. W końcu studenci poszli do księdza rektora kościoła św. Anny mówiąc, że chcieliby mieć własną grupę studencką.
Czyli w tamtym momencie mamy narodziny "Siedemnastki"?
Dokładnie tak. Ojcowie paulini musieli przepisać pismo, w którym była mowa o szesnastu zorganizowanych grupach. Wpisali siedemnaście. Odpowiedni urzędnik zgodził się na to. To był rok 1968 rok. Pewnie urzędnik nie wiedział, co uczynił, ale anioł stróż "Siedemnastki" czuwał już nad nami (śmiech). W 1970 roku jak poszedłem po raz pierwszy na pielgrzymkę, to "Siedemnastka" była już spora. Poszedłem, bo miałem swoje własne perypetie małżeńskie. Byłem na takim nocnym czuwaniu w górach, w Łomnicy Zdroju. W tamtych czasach nie interesowały mnie sprawy kościoła, sumienie miałem czyste – nieużywane. Ksiądz musiał powiedzieć jednak coś, co na mnie mocno wpłynęło. Poszedłem do konfesjonału, a ksiądz mi nie wyznaczył żadnej pokuty. Powiedział, że sobie ją sam wyznaczę. Zacząłem się dogłębnie zastanawiać, co to miało znaczyć. Kolega dał mi do przeczytania Magazyn Polski, w którym był przedruk artykułu z Życia Warszawy. Bardzo złośliwie opisywano w nim pielgrzymkę pieszą do Częstochowy. Kontekst tego tekstu był taki, że należy skończyć z tym średniowiecznym zacofaniem i zakończyć pielgrzymki w Polsce. Pomyślałem sobie wtedy, że póki te "średniowieczne zacofanie" się nie skończy, to coś Panu Bogu za te moje 30 lat, a zwłaszcza za ostatnie - już małżeńskie, się należy. Poszedłem na ul. Długą do ojców paulinów w celu zapisania się na pielgrzymkę. Jak dowiedzieli się, że jestem inżynierem, przypisali mnie do "Siedemnastki".
Wyszedłem z "Siedemnastką", która szła na końcu pielgrzymki. Poszedłem swoim tempem i ostatecznie do Raszyna doszedłem z krzyżem, ale tym początkowym. Pamiętam, gdy na jednym z etapów poszukiwano chętnego do tuby. Złapałem tubę, która była zawieszona na kiju od kosy. Ks. Feliks Folejewski miał wtedy konferencję o dodatkowych, pielgrzymkowych przykazaniach: nie będziesz przedkrzyżowił, nie będziesz międzygrupił, nie będziesz cudzogrupił. Czyli okazało się, że byłem niezłym pielgrzymkowym grzesznikiem do tej pory (śmiech).
Co się takiego wydarzyło na pierwszej pielgrzymce, że było potem u Pana tyle kolejnych?
Wypatrzyłem sobie dłuższy, ośmiokilometrowy etap i poprosiłem ks. Folejewskiego o pielgrzymkową spowiedź. Okazało się, że nie jestem do tego zbytnio przygotowany. Zacząłem jednak słuchać tego co się na pielgrzymce dzieje i co się na niej mówi. Wspominano, że są w kościele św. Anny spotkania popielgrzymkowe. Zacząłem na nie przychodzić. Potem powołano służby kwatermistrzowskie, obiadowe i służby organizacyjne "siedemnastki". Jako, że prowadziłem wówczas zajęcia z informatyki, zgłosiłem się do tej ostatniej ze służb. Robiliśmy burze mózgów, by przewidzieć, co będzie w kolejnym roku pielgrzymki – widzieliśmy bowiem, jak bardzo rośnie liczba uczestników w "Siedemnastce". Trzeba było zwiększać liczbę grup, zorganizować całość, ustalić kto ma być przewodnikiem trasy, etc. Tak się zaangażowałem w organizację "Siedemnastki". Do czasu mojego przejścia na emeryturę zajmowałem się tym i byłem kierownikiem trasy. Jednocześnie prosiłem innych kolegów, by obserwowali organizację pielgrzymki, by w przyszłości to oni przejęli pałeczkę. To byli zresztą koledzy z Politechniki Warszawskiej, bo środowisko naszej uczelni było mocno zaangażowane w organizację pielgrzymki.
Wyznaczył Pan sobie jakąś graniczną datę, do której będzie Pan pielgrzymował?
Nie przewiduję wycofania się - dopóki mogę chodzić i jeździć na rowerze, będę pielgrzymował. Każdy z nas ma swój kalendarz zapisany w niebie. Każdy musi kiedyś odejść. Dlatego trzeba umieć przekazywać, uczyć. My jesteśmy wszędzie dydaktykami, nie tylko w zawodowej, politechnicznej formule kształcenia, ale także w życiu. Dobrze jest, gdy we wszystkich polach swojego działania staramy się tym, którzy do nas lgną i interesują się tym co robimy, jak najwięcej przekazać. By przejścia z pokolenia na pokolenie były jak najmniej bolesne. Sytuacja z inżynierem Rudolfem mnie tego nauczyła. Nikomu nie przekazywał wiedzy na temat organizacji semestru akademickiego na wydziale i nikt nie potrafił kontynuować jego pracy. Trzeba zachować ciągłość pokoleń w naszym akademickim życiu – w jego wszystkich aspektach, zarówno uczelnianych, jak i pielgrzymkowych.
Odczuwał Pan jakąś wrogość w związku ze swoją działalnością duszpasterską?
Dzięki Bogu byłem starszym wykładowcą. Moi koledzy doktorzy, czy profesorowie zostali jednym pociągnięciem pióra nie tylko pozbawieni funkcji dziekana, czy prodziekana, ale także przez partyjne komisje wyrzuceni z uczelni. Jeden z kolegów się odwołał, bo nie było merytorycznych powodów usunięcia go z uczelni. Powodem były niewłaściwe poglądy polityczne. Ja również miałem przygody z tymi komisjami. Odwoływałem się kilkakrotnie i udało mi się pozostać na moim stanowisku starszego wykładowcy. Działo się tak trzy razy. Przy ostatnim razie miałem już własną działalność gospodarczą – prowadziłem z moimi synami giełdę komputerową. Stwierdziłem, że jak uczelnia mnie nie chce, to przejdę na pół etatu. Tak się stało. Po Okrągłym Stole okazało się, że nadal mogę być na uczelni. Zaproponowano mi pełen etat i stanowisko prodziekana ds. studenckich. Jedyne zarzuty jakie można mi było postawić, to przecież działalność w Solidarności i w duszpasterstwie.
Zresztą współpracował Pan z organizacjami studenckimi, czym wytrącał Pan oponentom argumenty z ręki.
Oczywiście. Tym bardziej, że nigdy nie preferowałem żadnej organizacji. Studenci byli dla mnie jednym samorządem, mnie ich polityczne wybory przynależności do danej organizacji nie interesowały. Nie miałem z tym żadnych problemów.
Nie zmuszano Pana do zapisania się do partii?
Miałem trzy propozycje. Pierwszą na samym początku pracy, ale od razu poinformowałem, że jestem osobą wierzącą i nie chcę mieć problemów sumienia. To było już po mojej pierwszej pielgrzymce. Jeszcze jako student prowadziłem już zajęcia jako asystent stażysta i to był czas mojej pierwszej pielgrzymki. Druga rozmowa dotyczyła tego, że muszę zrobić doktorat. Podkreślano, że nie jestem w partii i nie chcę się zapisać, a w związku z tym mogę mieć problemy. Również podziękowałem. Otworzyłem przewód doktorski, ale powiedziano mi, że jak się nie zapiszę do partii, to i tak nie zdam, (pewnie ekonomii politycznej, która była przecież obowiązkowa). To byłaby zatem walka z wiatrakami. Ostatecznie okazało się, że udało mi się przetrwać na uczelni bez legitymacji członka partii.
Jaka była reakcja, gdy się zrodziła Solidarność w Politechnice Warszawskiej – czuć było entuzjazm, czy strach?
Jedno i drugie. Działacze z ZNP nie przechodzili masowo do Solidarności. W większości pozostali przy starym związku, choć był nomenklaturowy. Na początku był spory zachwyt nowością. Solidarność aż do stanu wojennego miała bardzo dużo członków, głównie nowych i młodych. Potem w podziemiu działaliśmy bardzo personalistycznie – jak było wiadomo, że ktoś jest zaufany, to szło się do niego po składki i z bibułą. Taka sytuacja trwała jednak długo, bo dopiero w 1989 roku wróciliśmy do normalnej działalności. Starzy działacze nadal byli aktywni, młodzi jednak niechętnie zajmowali się działalnością związkową. Pociągała ona bowiem za sobą sporo czasu i energii, a profitów na ogół nie dawała. To był już czas przemieniania się naszej rzeczywistości zewnętrznej i rodziły się możliwości pracy nie tylko na uczelni, ale zaczynał się mocno rozwijać sektor prywatny. Młodzi szli zatem hurtowo w kierunku własnego biznesu. Solidarność niewiele ich wówczas interesowała. My starzy, odchodząc na emeryturę pozostajemy aktywnymi działaczami. Taki problem jest w obu związkach na naszej Uczelni.
Czyli dość łagodnie obszedł się z Panem ówczesny system?
Znam osoby, które musiały wyjechać w związku ze sprawami politycznymi i stanem wojennym. To była strata dla uczelni, bo to byli najczęściej dobrzy dydaktycy i naukowcy. Na szczęście działo się tak tylko na kilku wydziałach. Gdzie indziej nie było tak silnych trendów do zwolnień. Koleżeństwo, współdziałanie akademickie, a także rozumienie sytuacji odgrywało większą rolę. Czasem kogoś odstawiono na boczny tor, kogoś tam zdjęto z funkcji, ale większość mogła się nadal naukowo rozwijać.
Patrząc na coraz mniejsze zainteresowanie młodych ludzi członkostwem w Solidarności i ZNP, sądzi Pan, że związki zawodowe są jeszcze potrzebne?
Związki zawodowe zawsze są potrzebne, bo pracownik jest zawsze pracownikiem. Nie wszyscy są "samodzielni" i na ogół działalność związkowa zarówno poprzednio jak i teraz polega na ochronie pracownika, w niezbyt przyjaznych czasami strukturach administracyjnych. Tu chodzi zazwyczaj o pracowników najmłodszych i technicznych, którzy nie mają żadnego innego oparcia. Związki zatem zawsze mają swoją funkcję ochrony pracowniczej, ale także funkcje kulturalne, oświatowe.
Po rozmowie z Panem mam pewne przemyślenie, z którym może się Pan zgodzić, lub nie – dzięki byciu inżynierem stał się pan lepszym pielgrzymem, a dzięki pielgrzymowaniu stał się Pan lepszym inżynierem.
Jak najbardziej popieram. W moim życiorysie tak się akurat złożyło, że te dwie sprawy się bardzo ściśle zespoliły. Dlatego jestem bardzo wdzięczny mojemu koledze, który dał mi do przeczytania artykuł szkalujący pielgrzymki. Możliwe, że w innym przypadku mój życiorys zupełnie inaczej by się ułożył (śmiech).